«Literatura na Świecie»

Asar Eppel, Zinowij Zinik, Ludmiła Pietruszewska, Wiaczesław Pjecuch, Władimir Sorokin, Jurij Mamlejew, Igor Jarkiewicz, Wiktor Jerofiejew, Piotr Aleszkowski, Eduard Limonow, Nina Sadur, Piotr Aleszkowski, Jegor Radow, Aleksy Słapowski, Jegor Szarow, Ludmiła Ulicka, Osip Mandelsztam, Bohdan Zadura, Izaak Babel, Andriej Sobol, Witalij Szentalinski, Patrick Süskind, Anna Wołkowicz, Krystyna Rodowska, Grzegorz Grochowski, Jarosław Anders, Wacław Sadkowski, Jerzy Jarniewicz, Regina Gromacka, Barbara Łuczak

Literatura na Świecie

/ nr 11-12(304-305), 1996
// Warszawa: «Biblioteka Narodowa»,
miękka okładka, 442 str.,
ISSN 0334-8305,
Format: 210⨉163⨉24 mm

limonka

Piękność, która natchnęła poetę

Eduard Limonow

Byłem niesamowicie bezczelny tamtej jesieni, bezczelny jak robociarz, który dostał się do łóżka hrabiny, jak złodziejaszek, który w końcu dokonał grubszego «skoku».

…Moja pierwsza książka powinna była się pojawić w paryskich księgarniach w ciągu miesiąca. Do Londynu wziąłem z sobą egzemplarz sygnalny. Miałem ochotę pluć w gęby przechodniom, wyciągać niemowlęta z wózków, kłaść rękę pod spódnicę najdostojniejszym starszym paniom. Pamiętam, że kiedy po pijanemu wychodziłem z winiarni na Sloane Square, ledwie się pohamowałem, żeby nie złapać policjanta za ucho. Diana powstrzymała mnie siłą. Częściowo tylko się zaspokoiłem, kiedy chichocząc, pokazałem palcem różowy pysk «bobbiego». Nie ma co się dziwić, byłem szczęśliwy. Udało mi się wepchnąć im siebie. Pod «nimi» rozumiałem «świat», społeczeństwo, «sysajty», co po naszemu brzmiało jak «wszyscy ci, co wysysają»…, krwiopijcy. Miałem takie wrażenie, że ich wszystkich nabrałem, że tak naprawdę to żaden ze mnie pisarz, tylko po prostu żulik. To właśnie w przypływie entuzjazmu, uniesiony falą bezczelności, dumy i megalomanii poderwałem Dianę, aktorkę, kurka wodna, nie jakieś byle co. Aktorkę filmową i telewizyjną, grającą w serialach, rozpoznawaną na ulicy… W istocie rzeczy jeśli zastosować normalny rozdzielnik, Diana nie powinna była mi dawać. Była znaną aktorką, a ja debiutującym pisarzem; bezczelność jednak może nie tylko oczarować masy i porwać je za sobą, może także zwieść gwiazdę filmową zupełnie przyzwoitego formatu i skłonić ją do rozstawienia nóg. Nie tylko mi dała, ale i ulokowała mnie u siebie na King's Road, wożąc w dodatku autem po Londynie i po Anglii. Trzeba powiedzieć, że naciąłem nie tylko ją, ciemną ślicznotkę ze wspaniałymi udami i masywnym tyłkiem, grającą historyczki w telewizyjnych filmach według Maupassanta, Dostojewskiego i Henry Jamesa, nabrałem także licznych, napotkanych po drodze mieszkańców Wielkiej Brytanii.

Michael Horowitz, angielska krzyżówka Ferlinghettiego z Ginsbergiem o wyglądzie leningradzkiego poety Kriwulina (to znaczy sześć kończyn — dwie ręce, dwie nogi i dwie laski), zaprosił mnie na pierwsze w świecie poetyckie Igrzyska Olimpijskie. Przemiły Michael i jego brytyjscy koledzy chcieli zaprosić wiecznie zielonych Jewtuszenkę albo Wozniesienskiego, ale chyba w tym czasie Władza Rad z jakiegoś powodu pogniewała się na Zachód, bo nie wysłała J. i W. w upominku. Zastępowałem ich obu na Poetry Olympics. Olympics zbłądziły w czasie, toteż zamiast znaleźć się w epoce hippiesów, z której ducha poczęło się owo przedsięwzięcie, trafiliśmy wszyscy na rok 1980. Zachowałem ksero-odbitkę pisma «New Departures», gdzie w sposób długi i nudny sławiono wyższość pokoju nad wojną, love-makingu nad bombardowaniem itp. Różniłem się z Michaelem Horowitzem i jego kolegami w ocenie rzeczywistości i w poglądach na zagadnienia wojny i pokoju, ale zgodziłem się przeczytać swoje poetyckie dzieła w opactwie westminsterskim, gdzie stąpałem po płytach, pod którymi podobno spoczywają angielscy poeci. Sam kardynał Cook w czerwonej czapeczce przedstawił publiczności naszą bandę, a potem siedział na kruchym krześle, zakrywał oczy dłonią i nie wiedział, gdzie się podziać ze wstydu. Najbardziej nieprzyzwoicie wyglądał poeta-punk John Cooper Clark: zuchowata czupryna poety upiększona była niebiesko-różowymi kępkami włosów. John Cooper Clark przypominał gąsienicę postawioną na sztorc. Otrzymał srebrny medal bezczelności od «Sunday Timesa», który nie wiadomo dlaczego uparł się nas nagradzać, chociaż nikt go o to nie prosił. Pod względem treści utworów najnieprzyzwoitszy okazał się śpiewak reggae i poeta Lyndon Kwezi Johnson. Uśmiechając się sympatycznie, ładny i czyściutki czarny wyskandował wiersze-czastuszki, których każda zwrotka kończyła się refrenem «England is the bitch… ta-ta-ta». To znaczy «Anglia to dziwka…». Być może właśnie dlatego, że każdy refren zmuszał biednego kardynała Cooka do wzdrygnięcia się i opuszczenia głowy prawie na kolana, Lyndon Kwezi Johnson dostał złoty medal. Mnie zaś «Sunday Times» za bezczelność przyznał medal brązowy. W nawiązaniu do wersu, w którym mówiłem, że całuję ręce rosyjskiej rewolucji, dziennikarz uszczypliwie zapytywał, «czy wargi Mr. Limonoffa po takim pocałunku nie są umazane krwią?». Jeśli weźmie się pod uwagę, że udział brali ponadto przedstawiciele dwóch dziesiątków krajów i że takiemu staremu bandycie jak Gregory Corso (też wziął udział!) nie przyznano nic, to można sobie wyobrazić, jaki byłem dumny i bezczelny. Lepszy byłby medal złoty, bez dwóch zdań, ja jednak po raz pierwszy dopchałem się na międzynarodowe zawody i myślałem sobie, że się jeszcze poduczę. W dodatku i Clark-gąsienica, i reggae-Johnson recytowali w ojczystym angielskim, a ja — w angielskim tłumaczonym.

Podbiłem paru profesorów literatury rosyjskiej, tak że zaczęli badać moją twórczość. Wystąpiłem ze swoim numerem w Oksfordzie! Żartowałem, śmiałem się, prężyłem bicepsy pod czarnym T-shirtem, z uniwersyteckich katedr plotłem niestworzone banialuki, ale ludzie nie zwracali uwagi na słowa. Słowa służyły jedynie za tło muzyczne spektaklu, głównymi zaś środkami oddziaływania były, tak jak w balecie, ciało, mięśnie twarzy oraz, ma się rozumieć, kostium i rekwizyty. Jak płomienna, iskrząca się kula energii, ubrana w dodatku na czarno, przeleciałem przez ten senny kraj. Prezes towarzystwa «Brytania-ZSRR», tłusty, siwowłosy men, lubieżnie popatrując na uda Diany, powiedział jej, że jestem szpiegiem… Wypuszczałem promienie laserowe o takiej mocy, że kiedy wybrałem się z Dianą na «audition» (reżyser wybierał odtwórczynię jednej z głównych ról w nowym serialu TV), zapewniłem ją, że dostanie rolę, a ona rzeczywiście ją dostała!

W słoneczny, chociaż chłodny dzień Diana odwiozła swoją (a teraz już i moją) przyjaciółkę — profesorkę literatury rosyjskiej — do ładnej i zamożnej dzielnicy Londynu — Whitechapel. Profesorka musiała odebrać książkę od staruszki — Rosjanki, a ja skądś wiedziałem, że imię starej jest w jakiś sposób związane z nazwiskiem Osipa Mandelsztama.

«Idziemy?» — powiedziała profesorka, wyłażąc z samochodu i trzymając ręką drzwiczki.

«Nie — powiedziałem — starzy ludzie pogrążają mnie w smutku. Nie pójdę. Niech pani idzie, jak ma pani ochotę…»

Pod «panią» miałem na myśli Dianę. W ogóle to miałem ochotę natychmiast, jak tylko pani profesor zniknie, wsadzić dziewczynie rękę pod spódnicę, między szkockie uda, ale wobec nalegań profesorki, gotów byłem złożyć w ofierze mój finger-seance — kilka minut mokrej, gorącej rozkoszy — po to, by Ałła (tak miała pani profesor na imię) nie czuła się samotnie w towarzystwie staruszki.

«Jaki pan okropny, Limonow — rzekła profesorka.— I okrutny. Pan kiedyś też będzie stary.»

«Nie wątpię. Dlatego nie zamierzam przedwcześnie stykać się z cudzą starością. Skoro czeka mnie moja własna, po co się spieszyć?…»

«Salomea nie jest zwykłą staruszką. Jest wesoła, mądra i nie budzi litości, prawda, Diano?»

«Yes — potwierdziła Diana z przekonaniem i energią — jest bardzo interesująca…»

«Ile ta interesująca ma lat?»

«Dziewięćdziesiąt jeden… Albo dziewięćdziesiąt dwa…» — profesorka się wahała.

«Koszmar. Nie idę do trupa w gości…»

«Powiedziała mi przez telefon, że bardzo jej się spodobała pańska książka. Nie jest ani trochę zaszokowana. Czyżby nie miał pan ochoty rzucić okiem na dziewięćdziesięcioletnią kobietę, której nie zaszokowała pańska świńska książeczka?»

«Proszę ciszej z epitetami…»

Wyszedłem z samochodu. Złamały mnie pochlebstwem. Ordynarnym, prostackim, ale dobrze obmyślanym.

 

Po dzwonku musieliśmy zaczekać.

«Dzisiaj jest sama w domu — szepnęła Ałła — damy do towarzystwa nie będzie przez kilka dni.

Kobieta, która była natchnieniem poety, sama otworzyła nam drzwi. Wysoka i chuda, ubrana była w stare męskie palto z paskiem i podpierała się lakierowaną, sękatą laską. Twarz harmonizowała z lakierowaną sękatością laski. Okulary miały jasną oprawę.

«Dzień dobry, Salomeo Iraklijewno!»

«Pardon za mój wygląd, Ałłeczko. W domu jest zimno. Marii nie ma, a ja nie wiem, jak włącza się ogrzewanie. W zeszłym roku zmienili nam system. Stary też bałam się włączać, a już na tym, unowocześnionym — zupełnie się nie znam.»

«To jest Limonow, Salomeo Iraklijewno, autor okropnej książki, która się pani podobała.»

«A, to i Dianusia jest z panią!» — zawołała. I obróciła się, by ruszyć w głąb domu. «Nie mówiłam, że książka mi się podoba. Powiedziałam, że dobrze go rozumiem, tego pani kimonowa.»

«Dzięki za zrozumienie» — fuknąłem. Żałowałem już, że się poddałem i że teraz plączę się po nieoczekiwanie ciemnym — choć na zewnątrz lśniło październikowe słońce — domu. Szybki i energiczny, źle się czułem, trafiając do powolnych grup staruszków, kobiet i dzieci.

Przeszliśmy przez kilka pokojów i weszli do najobszerniejszego — najwyraźniej salonu. Dużo ciemnych mebli, deski w suficie były z ciemnego drzewa. Zapach zadbanego muzeum. Z kilku szerokich okien widać było wewnętrzny, wspólny naturalnie dla paru domów, zielony, dobrze utrzymany trawniczek, po którym stąpało kilka kobiet z grzecznymi, urodziwymi dziećmi.

«Chodźcie tutaj. Tu jest jaśniej» — stara podprowadziła nas do jednego z okien, wychodzących na trawniczek i z niejakimi środkami ostrożności usiadła przy stole, plecami do okna. Szklanka z żółtawym płynem, kilka książek na kupce, wśród których z przyzwyczajenia rozpoznałem swoją, gruby na palec plik papierów… Było jasne, że przed naszym przyjściem staruszka znajdowała się właśnie tutaj.

Usiadłem przy stole tam, gdzie mi wskazano. Naprzeciwko starej piękności.

«Jest pan bardzo młody — powiedziała stara. Wargi miała cienkie i troszeczkę zażółcone.— Wyobrażałam sobie pana jako starszego. W dodatku jako nieprzyjemnego typa. A pan jest całkiem sympatyczny».

Diana położyła mi rękę na ramieniu. Zaraz to kobiece kółko zacznie mnie zachęcająco klepać po policzkach, podszczypywać i obracać, oglądać. «No, co pan, kochaniutki…»

«Nie jestem znowu taki młody — powiedziałem.— Mam trzydzieści siedem. Tylko wyglądam na młodszego.» Jakoś miałem ochotę się z nią sprzeczać, gdyby więc powiedziała: «Jaki pan stary!», to bym się obruszył: «Ja! Stary? Ależ ja mam ledwie trzydzieści siedem lat!»

«Trzydzieści siedem-to wiek dziecięcy. Wszystko jest jeszcze przed panem. Ja mam dziewięćdziesiąt jeden!— błysnąwszy okularami, staruszka zwycięsko popatrzyła na mnie.— Pan raczej nie dożyje takiego wieku!»

«No, to jeszcze nie wiadomo. Moja prababcia dożyła 104 lat i mogła żyć dłużej. Zginęła jedynie przez własny upór: wołała mieszkać sama, nie chciała przenieść się do dzieci. Wzrok jej się pogorszył, no i pewnego razu runęła ze schodów wiodących do piwnicy. Zmarła wskutek obrażeń. A babka ma już 87, toteż i ja mogę mieć nadzieję na dziewięćdziesiąt lat.»

«Pańskie pokolenie nie ma co liczyć na takie lata — powiedziała lekceważąco.— Wszyscy jesteście neurastenicy, brak wam podstawy, gruntu filozoficznego dla długiego życia» — łyknęła nieco żółtego płynu ze szklaneczki.

«Pokolenie może nie — obraziłem się — ale pani zapomina, z kim mówi. Jestem kimś osobnym.»

Rembrandtowski promień słońca spoza jej pleców wąskim paskiem położył się na mojej twarzy, dalej zaś wsiąkał w głąb ciemnego salonu, przypadkowo potrąciwszy po drodze dwie lub trzy lakierowane ściany mebla. Miałem ochotę go strzepnąć, razem jednak z wysokim krzesłem musiałem się od niego odsunąć.

«Chce pan whisky?— spytała staruszka.— Niech pan sięgnie, tam za pianinem jest stolik z napojami. Jest pańskie J&B.»

W tym właśnie momencie nabrałem do niej szacunku. Ściśle mówiąc, po paru chwilach, kiedy nalałem sobie whisky, przebyłem drogę powrotną i ujrzałem, że stara podaje mi szklankę.

«Niech pan naleje i mnie. Tego samego.»

Dziewięćdziesięcioletnia staruszka pijąca whisky — taka staruszka mnie rozbroiła. Przylgnąłem do niej bez zastrzeżeń. No, ma się rozumieć, w sensie przenośnym. «Mineralną?» — znalazłem się szarmancko, kiedy dostrzegłem wodę pośród stojących na stole butli.

«Nie, dziękuję — powiedziała — po wodzie chce mi się siusiu.»

Profesorka i Diana zachichotały. Stara bez wątpienia służyła im za wzór. Taka żelazna kobieta, którą należało naśladować. W końcu, jeśli mężczyźni mają swoich bohaterów, mają ich i kobiety. Dlaczegóż miałoby ich nie być…

«Opowie pani o Mandelsztamie, Salomeo Iraklijewno, co?…» — Profesorka spojrzała na mnie zwycięsko, jak gdyby z moich gestów odczytała przełom, który przed chwilą we mnie nastąpił, spojrzała tak, jakby mówiła: «Przekonał się więc pan, a tak pan nie chciał iść, głuptasie…»

«Ach, przecież mówiłam pani, Ałło, że ledwie go pamiętam… — stara wsunęła w usta J&B.— Ma pan rację, Limonow, że nie lubi pan tego kukurydzianego świństwa, wszystkich amerykańskich «burbonów»… Nie znoszę też tych słodkawych «hardlignors»… niech pani weźmie krakersa, Dianuś…»

«Okazuje się, że Salomea Iraklijewna nie wiedziała, że Mandelsztam jest w niej zakochany.»

«Pojęcia nie miałam. Dopiero kiedy przeczytałam wspomnienia wdowy po nim… Natalii…»

«Nadieżdy, Salomeo Iraklijewno!»

«…Nadieżdy, dowiedziałam się, że mi poświęcił wiersz, że «Sołominko, ty śpisz w wytwornej sypialni » — to o mnie.»

«Sołominka, Kirke, Serafina…» — wyszeptała profesorka, a gładko rozczesane na obie strony czaszki blond włosięta z ożywienia odkleiły się wręcz od czaszki i zadrżały. Profesorka była najzawziętszą rosyjską kobietą, niegdyś, uciekając od czarnego męża do czarnego kochanka, przejechała Saharę autem z przyczepą campingową, ale poeci sprawiali, że drżała z zachwytu. W jej mieszkaniu znalazłem dwadzieścia trzy fotografie modnego poety Brodskiego, troskliwie powiększone i starannie oprawione.

«A jaki był Mandelsztam, Salomeo Iraklijewno?»

Diana, gwiazda TV — nikt się nie pokwapił jej przetłumaczyć, nikomu nie wpadło to do głowy (bo wszyscy troje przeszliśmy, nie zauważając tego, na rosyjski) — pojęła jednak bezbłędnie drżenie przyjaciółki. Kiedy otworzyłem usta, zamierzając wyjaśnić, o czym mowa, powstrzymała mnie.

«I know, that's about the poet.»

«Yeah, yeah, Dianuś, about the poet — zakrakała stara i złapała garść krakersów.— Jaki? Niechlujny, raczej ponury młody człowiek, brzydki pokurcz. Wie pani, istnieje taki typ przedwcześnie podstarzałego młodego człowieka…»

«Pokurcz! Jak pani może, Salomeo Iraklijewno…»

«Dobrze, Ałłusiu, niskiego wzrostu… szanując pani wrażliwość, zmieńmy to na «niskiego wzrostu»… Pamiętam dobrze tylko jeden epizod, zdarzenie, jak pani woli. Raczej scenę… pewną scenę. To było jeszcze przed wojną, pierwszą światową, oczywiście, wszystkie rozłożyłyśmy się na plaży: całe towarzystwo. We trzy, o ile pamiętam, siedziałyśmy w szezlongach, petersburskie dziewczęta: Asia Dobużyńska, ta została potem żoną ministra Rządu Tymczasowego, Wiera Chitrowo, olśniewająca piękność i ja… Niedaleko nas, na mokrym piasku, wokół gramofonu, krzątała się grupka mężczyzn. Przy dźwigali gramofon na plażę, bałwany, i robili miny, żeby przyciągnąć naszą uwagę. Był wśród nich i Mandelsztam. Wie pani, w tamtych czasach damy się nie kąpały, tylko chodziły na plażę…»

«Na jakiej plaży, Salomeo Iraklijewno, gdzie?»

Profesorka drżała teraz tak, jak na pewno nie drżała w czasie powrotnej drogi przez Saharę. Ledwie w trzy doby po przyjeździe. W ciągu trzech dób zdążyła się przekonać, że już nie kocha czarnego kochanka. Zapłonęła więc znowu miłością do czarnego męża.

«Na Krymie, o ile się nie mylę… Wszystkie, chichocząc, rozmawiałyśmy na temat mężczyzn z tamtej grupy. Pan wie, Limonow — z jakiegoś powodu zwróciła się osobiście do mnie — zwykłe cyniczne kobiece rozmówki na temat, z kim mogłybyśmy, jak to mówią Francuzi, «faire l'amour». Kiedy obgadałyśmy wszystkich mężczyzn z grupy i rozmowa zeszła na Mandelsztama, wszystkie zaczęłyśmy dziko rechotać, a ja, okrutnica, zawołałam: «Oj, nie, tylko nie Mandelsztam, to już lepiej z kozłem!»»

«Ach, co za koszmar! Biedaczyna… Mam nadzieję, że nie słyszał… Jak pani mogła, Salomeo Iraklijewno?…»

«Byłam wtedy bardzo młoda. Młodość jest okrutna, Ałłusiu. Ale nie słyszał nic, zapewniam panią. Mężczyźni spojrzeli tylko na nas z najwyższym zdumieniem, być może uznali, żeśmy zwariowały.»

«I co, nawet nie spróbował wyznać pani uczucia, powiedzieć o swojej miłości? Nigdy nie zbliżył się do pani?»

Kiedy pani profesor wróciła z przyczepą do swojej czarnej rodziny, wyznała wszystko matce męża, przyznała się do zdrady, no i obie panie — malutka blondynka i czarna stukilowa mummy — obejmując się, przeszlochały kilka godzin i ukryły wszystko przed mężem i synem, który akurat wyjechał.

«Przecierpiał więc wszystko w milczeniu, biedaczek. Ale dlaczego, dlaczego?»

«Jego szczęście, Ałłeczko, że się nie przyznał. Ja tak dręczyłam swoich kochanków, krew z nich piłam…» — Wysoka staruszka uniosła się na krześle i obciągnęła na sobie męskie palto. Uśmiechnęła się.

«Wie pan, Limonow, w młodości byłam zabójczo piękna. Uważano mnie za pierwszą piękność Petersburga… Wyszłam za mąż za bogatego arystokratę i kręciłam nim, jak chciałam… Bał się mnie ten pani poeta, Ałłeczko… Mężczyźni są w ogóle bardzo bojaźliwi.» Była pierwsza piękność Petersburga dopiła whisky. Usiadła.

«Nie wzięłabym go sobie za kochanka. Blok — to co innego. Blok był piękny.»

«A gdyby pani wiedziała, że Mandelsztam jest strasznie zakochany, Salomeo Iraklijewno?»

«Wtedy wszyscy mężczyźni dookoła byli we mnie zakochani, Ałłeczko.» Była piękność dumnie zacisnęła usta. Zdjęła okulary.

«Może teraz trudno w to uwierzyć — zaśmiała się sucho.— Zapewniam jednak panią, że tak właśnie było. Nadskakiwali mi olśniewający oficerowie gwardii — arystokraci… Nie mnie wybierano, to ja wybierałam…»

«Tak, rozumiem — powiedziała zdetonowana profesorowa.— No i gdzie oni wszyscy są, ci olśniewający pani wielbiciele? A on uczynił panią nieśmiertelną… Brzydki mały Żyd.»

Staruszka wzruszyła ramionami. Zamilkliśmy.

«Proszę posłuchać — zacząłem — Salomeo Iraklijewno, nigdy o to starych ludzi nie pytałem, pani jest jednak przypadkiem wyjątkowym, sądzę więc, że pani nie urażę. Proszę powiedzieć, co człowiek czuje, kiedy się zestarzeje? Co się dzieje z duszą i umysłem? To znaczy, jak się jest starym? Bardzo mnie to interesuje, bo mnie też, jak wszystkich, czeka starość, jeśli oczywiście, nie skręcę przedtem karku.»

«Będzie pan musiał nalać mi jeszcze jedną, ostatnią whisky, Limonow.»

Spełniłem jej życzenie. Kobiety milczały, kiedy wykonywałem tę czynność. Wydało mi się, że ani profesorce, ani jej przyjaciółce Dianie nie spodobało się moje pytanie o starość. W domu powieszonego nie mówi się o sznurku.

«Najbardziej przykre, Limonow, jest to, że czuję się, jakbym miała trzydzieści lat, nie więcej. Jestem tą samą okropną, pewną siebie, światową kobietą, jaką byłam mając trzydziestkę. Tyle, że nie mogę szybko chodzić, schylanie się czy też wchodzenie po schodach to dla mnie duży problem, prędko się męczę… Jak dawniej chciałabym robić te wszystkie świńskie kobiece sztuczki, które tak dawniej lubiłam, tylko nie mogę. Jak to się teraz nazywa, «seks», tak? Jak gdyby wsadzono mnie w ciężki, zardzewiały skafander do nurkowania. Skafander przyrósł do mnie, żyję w nim, ruszam się, śpię… Ciężkie ołowiane nogi, ciężka, nieruchoma głowa… Tragedia mojej starości to niezgodność między pragnieniami i możliwościami.»

Chociaż była pierwsza piękność ozdobiła odpowiedź uśmiechem, pogoda naszego spotkania z winy mojego mimo wszystko nietaktownego pytania się popsuła. Rembrandtowskie promienie słońca opuściły salon. Dzieci i guwernantki odeszły z trawnika. Stara piękność straciła chęć do rozmowy. Być może whisky działało na nią silniej niż na ludzi w normalnym wieku. A może po prostu już ją zmęczyliśmy? Profesorka zabrała książki, przeczytane przez staruszkę i w zamian zostawiła jej dwie, które przywiozła ze sobą. Przeszliśmy przez jeszcze ciemniejszy, jeszcze zimniejszy, ładnie pachnący kalafonią i lakierem dom do wyjścia.

«Niech pan się nie zmienia, Limonow. Niech pan będzie taki, jaki pan jest» — powiedziała do mnie stara piękność i przyjaźnie dotknęła laską mojego buta. «Ałłeczko, Dianko, proszę do mnie przyjeżdżać. Maria wraca w poniedziałek, w domu będzie weselej i cieplej.»

Siedzieliśmy już w aucie, kiedy zazgrzytały zewnętrzne zasuwy.

«No i nie żałuje pan, Limonow, że odwiedził pan kobietę, będącą natchnieniem poety?» — spytała profesorka. Diana przekręciła kluczyk w stacyjce. Odrzekłem, że nie żałuję, że była pierwsza piękność mi się spodobała i chciałem dodać, że przeraziło mnie zakomunikowane mi przez staruszkę odkrycie, iż jedynie ciało się starzeje, ale silnik zawarczał, a nas poderwało z miejsc. Diana prowadziła potwornie: nerwowo, zrywami.

Na przednich siedzeniach kobiety dyskutowały o kobiecych sprawach, ja zaś, pozostawiony samemu sobie, zacząłem wyobrażać sobie scenę na plaży. Siedzące w szezlongach trzy dorodne ślicznotki i gromadkę mężczyzn wokół gramofonu w kostiumach kąpielowych rocznik 1911. Dokładnych informacji na temat kąpielowych kostiumów tamtych czasów nie miałem, toteż moja wyobraźnia wyposażyła ich w pasiaste ubiory «Graczy w piłkę», jacy biegają na znanym obrazie celnika Rousseau. Ale w żaden sposób mojej wyobraźni nie udało się przebrać w taki żebrowaty kostium Mandelsztama. Wbrew zatem moim usiłowaniom, legł na mokrym piasku w cylindrze i czarnym surducie. Malutki gnom podobny był do młodzieńczej fotografii Franza Kafki. Przesadzeni jak karykatury, obaj byli podobni do Charliego. Charlie, leżący na mokrym piasku, ukradkiem zerkał z uwielbieniem na najpiękniejszą z pięknych — z królewskiego gruzińskiego rodu pochodzącą księżniczkę Salomeę. A ślicznotki w szezlongach chichotały, łowiąc jego spojrzenia. Tak jak we wszystkich epokach Sołominki, Ligee, Serafity… Okrutne dla malutkiego Charliego, ale nie dla «olśniewających» (epoletami i pochwami szabel?) oficerów gwardii. A olśniewający gwardziści zachowywali się tak, że szkoda mówić, gdy zaś już zdobyli miłość ślicznotek i przyzwyczaili je do siebie jak do narkotyku, porzucali ślicznotki, bili je w twarz, potrząsali nimi jak lalkami, ciskali je w błoto… Ślicznotki zaś, czołgając się w błocie, pełzły ku ich «braguette'om», to znaczy rozporkom, zamków błyskawicznych wtedy jeszcze nie było…

No, może nie w błoto, mówiłem sobie. Symbolicznie ciskali w symboliczne błoto… Oderwałem się od swoich kinematograficznych widoków i spojrzałem przez okno. Wjechaliśmy już na King's Road i stali, oczekując na zielone światło. Wysoki postawny punk z jasnoczerwoną fryzurą a la Irokez bił po twarzy bladą, wysoką dziewczynę w skórzanej kurtce i czarnych trykotach. A pod murem apteki stał nieduży młodziutki «clerk» w kompletnym, trzyczęściowym garniturze i ze wzburzeniem obserwował tę scenę.

przełożył Jerzy Czech


Eduard Limonow, «Krasawica wdochnawliajuszczaja poeta», «Junost'», nr2/1990

Noty o autorach

⟨…⟩

EDUARD LIMONOW (właśc. Sawienko, ur. 1943 w Dzierżyńsku) — poeta i prozaik rosyjski. Podobnie jak towarzysz jego artystycznych bojów, Wagricz Bachczanian, przybył do Moskwy z Charkowa, potwierdzając stołeczną opinię o mieszkańcach tego miasta jako o ludziach z siłą przebicia. W kręgach literacko-artystycznych zyskał podwójną sławę: świetnego krawca-spodniarza i awangardowego poety, autora wielu samizdatowych tomików, ilustrowanych przez Bachczaniana. W latach siedemdziesiątych obaj twórcy znaleźli się na Zachodzie. W roku 1979 Limonow wydał zbiór wierszy «Russkoje» oraz książkę «Eto ja — Ediczka», literacki owoc nowojorskiego lata 1976, kiedy rozpaczał, opuszczony przez żonę, piękną Helenę Szczapową. Edzio zawdzięcza sukces zarówno talentowi autora, jak i ekshibicjonizmowi, z jakim przedstawia swe emigrancko-miłosne przeżycia. Sukces ten nie stał się udziałem następnych, opartych ma materiale autobiograficznym, utworów: «Dniewnik nieudacznika» (1982), «Podrostek Sawienko» (1983), «Mołodoj niegodiaj» (1986), «U nas była wielikaja epocha» (1989). Powieść «Palacz» (jej fragmenty drukowała «LnŚ» nr 4, 1992 w przekładzie Henryka Chłystowskiego) elementów autobiograficznych nie zawiera, pozostaje natomiast w kręgu szokującej tematyki erotycznej. W latach dziewięćdziesiątych Limonow wrócił do Rosji i rzucił się w wir polityki, wybierając opcję czerwono-brunatną. Opowiadanie «Piękność…» drukujemy za uprzejmą zgodą Autora.

⟨…⟩

^ наверх